Chyba nie trzeba nikomu tłumaczyć, w jak wspaniałych czasach
dla fanów Gwiezdnych wojen żyjemy. W
przerwach między kolejnymi epizodami trylogii sequeli w kinach pojawiają się spin-offy. Najpierw
był Łotr 1, teraz przyszła kolej na Solo!
Na koniec warto wspomnieć także o gigantycznej liczbie
nawiązań i ciekawostek. Te na ekranie są bardzo fajne i nienachalne (za
wyjątkiem pewnego cameo), jednak masa ukryta w dialogach, nie sprawuje się już
tak dobrze. Czasami stają się najzwyczajniej męczące, a syndrom małej galaktyki
boli jak nigdy. Tak jak nowe epizody wyrzekają się swojego wieloletniego
dziedzictwa, tak Han Solo zwyczajnie przedobrza, chociaż nie ukrywam, że wiele
smaczków, które wyłapią tylko fani, okazało się bardzo ciekawych.
Film z całą pewnością po przejściach. Niechciane dziecko
Lucasfilmu - przecież jest tak wiele ciekawszych, jak się dotychczas wydawało,
postaci, których historię można opowiedzieć. Jak się jednak okazało, historia
Hana Solo może być jedną z najbardziej emocjonujących opowieści ze świata
Gwiezdnych Wojen.
Film osiągnął coś, czego nie udało się Epizodowi VIII. Jest nieprzewidywalny, ale jednocześnie
zachowuje klimat klasycznej sagi. Sama forma konstrukcji historii,
często krytykowana, według mnie zasługuje na wielkie uznanie! Nie mamy
standardowego wstępu, rozwinięcia i zakończenia, a wydarzenia pędzą niczym
imperialny Convoyex.
Można powiedzieć, że jest to zwyczajny dzień wyrwany z życia Hana Solo. Film bardziej niż samodzielną opowieścią jest antologią, jednak kolejne historie nie są przypadkowe, a wynikają z mniejszego lub większego wpływu poprzednich. Nie ma też charakterystycznego dla Łotra 1 zbierania ekipy. Co prawda, początkowo Tobias Beckett ma nawet taki cel, jednak wydarzenia podczas misji na Vandorze ostatecznie niweczą jego plan – a oprócz tego sama misja staje się katalizatorem dla dalszej opowieści.
Można powiedzieć, że jest to zwyczajny dzień wyrwany z życia Hana Solo. Film bardziej niż samodzielną opowieścią jest antologią, jednak kolejne historie nie są przypadkowe, a wynikają z mniejszego lub większego wpływu poprzednich. Nie ma też charakterystycznego dla Łotra 1 zbierania ekipy. Co prawda, początkowo Tobias Beckett ma nawet taki cel, jednak wydarzenia podczas misji na Vandorze ostatecznie niweczą jego plan – a oprócz tego sama misja staje się katalizatorem dla dalszej opowieści.
W trailerach widzieliśmy prawie wszystko co istotne, jednak
wbrew pozorom wcale nie znamy historii. Już siedząc w kinie, wciąż ciężko jest ułożyć
poszczególne zapowiedziane sceny chronologicznie, gdyż fabuła w każdym momencie
zaskakuje świeżością i pomysłowością.
Na pochwałę zasługuje także strona techniczna filmu. Kamera
pędzie za bohaterami, dzięki czemu nie ma wrażenia podobnego do Ostatniego Jedi, gdzie zdawać by się
mogło, że oglądamy długi ciąg pięknych gifów. Oprócz tego, wszędzie panuje
totalny nieład. Statyści biegają, lokacje zaskakują, a w tym wszystkim próbuje
odnaleźć się Han i reszta.
No właśnie, bohaterowie: Przed premierą spodziewałem się
filmu o misji grupy przemytników, ale teraz mogę z całą pewnością stwierdzić,
że jest to film całkowicie skupiony na Hanie, w roli którego fantastycznie odnajduje się Alden Ehrenreich. Oi’ry (w tej
roli Emilia Clarke) czy Lando jest dużo mniej niż się spodziewałem, co tylko
udowadnia, że nie im jest poświęcona ta produkcja. Odnośnie tego drugiego – tak
jak Hana kupuję w stu procentach, tak odnośnie Lando nie byłem do końca
przekonany. Donald Glover nie wypada w tej roli źle, jednak powinniście zdawać
sobie sprawę, że to nie jest ten sam Lando z Oryginalnej Trylogii.
Podświadomość próbuje mi kazać traktować to jako wadę, jednak zdaję sobie
sprawę, że ta postać również przechodzi jakąś swoją drogę, która może kiedyś się
nam w pełni skrystalizuje.
Woody Harrleson, wbrew moim pierwotnym oczekiwaniom, nie gra
samego siebie, a Tobias Beckett jest postacią dużo bardziej samodzielną, niż
się spodziewałem. Paul Bettany jako Dryden Vos wypada całkiem dobrze, za to
lekko irytuje L3-37, grana przez Pheobe Waller- Bridge. Sam pomysł walki o wyzwolenie droidów i mas pracujących wydaje się dosyć ciekawy, jednak brak
jakichkolwiek innych cech jest niestety uciążliwy przez większość filmu. Val (Thandie Newton) i Rio Durant (Jon Fvreau) mają swoje trzy minuty na ekranie, ale właściwie
nic po za tym. Jedne co mogę powiedzieć to, że Val jest dużo groźniejsza i
jeszcze mniej sympatyczna, niż się mogło wydawać, zaś czteroręki Ardennianin to typowy
„dobry glina”, jednak jak już wspomniałem, nie ma ich w filmie zbyt wiele.
Trudno napisać też coś o Chewbaccę, który ginie w natłoku ciekawszych wątków,
jednak spodobało mi się jego pierwsze spotkanie z Hanem.
Dużym zaskoczeniem okazuje się za to Enfys Nest. Tej postaci w
takiej formie zupełnie się nie spodziewałem i podoba mi się, w jakim kierunku
poszli twórcy filmu.
Kolejnym istotnym aspektem, który wpływa na odbiór filmu jest
klimat i świat przedstawiony. W Solo na pochwałę zasługują brutalne i realistyczne, jak nigdy dotąd, sceny batalistyczne na Mimban, ale także intrygi i nietrwałe sojusze. Jak
wspominałem wcześniej, tu nie ma typowej drużyny, bo każda z postaci ma swoje,
zupełnie inne cele. Prowadzi to do sytuacji, w której nikomu nie można ufać, a
wszystko może się w każdym momencie zmienić. Idealnie widać to na planecie
Saveren, gdzie poczucie odprężenia nagle niezauważalnie zmienia się w bardzo silne
napięcie.
Projekty nowych pojazdów – zatwierdzone jeszcze przez Lorda
i Millera – również bywają krytykowane, jednak według mnie, wprowadzają one
trochę ciekawego zamętu w stylistce Gwiezdnych wojen. Bo tak jak na tle
pojazdów z Klascznej Trylogii AT-Hauler, ścigacze z Korelii czy TIE Brute wyglądają dziwacznie i głupkowato, z całą pewnością dobrze funkcjonują
w realiach uniwersum Star Wars, dlatego że po prostu muszą. A to daje nadzieję, że punktem odwołania dla przyszłych projektów nie będą dotychczas bardzo podobne do siebie statki i
myśliwce, ale cały – różnorodny i bogaty – zbiór, wliczając w to nowe pojazdy z
Solo.
Za to słynne już cameo pewnej postaci umacnia mnie w przekonaniu,
że tak jak źródła kanoniczne powinny się przenikać, nie zaprzeczać, a wręcz
nawiązywać do siebie, to nie powinny w siebie wzajemnie bezpośrednio ingerować,
gdyż najczęściej historie które przekazują, mają zupełnie inny charakter.
Podsumowując – Solo: A Star Wars Story to film, na którym
bawiłem się fantastycznie. Jest dynamiczny, intrygujący i w każdym momencie nieprzewidywalny, i choć niektóre niezbyt istotne elementy nie zagrały, to z całą pewnością produkcja jest nie tylko zadowalająca, ale i
zachwycająca.