Pisanie o komiksach Star Wars często jest sporym wyzwaniem. Wynika to z tego, że niewiele z nich jest naprawdę słabych, ale też tylko nieliczne prezentują rzeczywiście wysoki poziom. Typowym przykładem zawsze była niepozorna seria Star Wars, która choć bawi przygodami klasycznego tria, to jednak brakuje jej mocniejszych momentów. Niespodziewanie wyróżnia się tym razem Buntem na Kalmarze, po raz pierwszy od dawna, a seria liczy już przecież kilkadziesiąt zeszytów.
Bunt na Kalmarze początkowo nie zapowiada się jako coś niesamowitego, a nic nie zwiastuje tego, że pod koniec mamy być świadkami jednej z największych bitew Galaktycznej Wojny Domowej. Historia, gdyby spróbować ją streścić, może nie wydaje się zbyt fascynująca - ot trochę pokręcona misja, z celami w ilości więcej niż jeden. Scenarzytsa Kieron Gillen, który wcześniej pozwolił sobie zaszaleć przy Darthcie Vaderze, teraz także wplata do swojej opowieści różnie nietypowe dla tego uniwersum koncepty. Mon Calamari w komiksach odwiedzaliśmy ostatnio dosyć często, obie opowieści (Allegiance i Płonące wody) prezentowały się bardzo dobrze, a jednak brakowało im innowacyjność Buntu na Kalmarze.
Nieszablonowość ta sprowadza się do drobnych elementów, pojedynczych kadrów i wypowiedzi bohaterów. To wciąż Gwiezdne Wojny, ale z domieszką absurdalnego, lecz wciąż naturalnego humoru. Uosabia się on między innymi w postaci Tungi Arpagiona, jednego z nielicznych zmiennokształtnych Clawdite we wszechświecie, łowcy nagród, a jednocześnie nieokrzesanego miłośnika sztuki. Swoją drogą, pozostając w temacie, komiks wraca do pomysłu kalmariańskiej opery, niedocenianego, tajemniczego tła dla jednej z najbardziej pamiętnych scen w Zemście Sithów.
Ale Gwiezdne Wojny to oczywiście nie tylko humor, ale przede wszystkim opowieść. Spójna opowieść, pisana przez dziesięciolecia, w której bunt na Kalmarze jest jednym z tych kilkudziesięciu rzeczywiście momentów. Scenarzysta, aby nadać utworowi jeszcze więcej charakteru, sprawnie żongluje elementami z innych publikacji, co jest wręcz obowiązkiem, kiedy umieszcza się historię w miejscu tak dobrze znanym czytelnikom jak Kalmar. W komiksie pojawiają się w malutkiej roli kultowi bohaterowie, niekoniecznie związani z tą planetą, za to znani z serialu Rebelianci. Każda wiadomość o tym, co robią po zakończeniu jego akcji, jest bardzo ważna z racji tego, że nie widzimy ich zbyt często w okresie, w którym zgodnie z złożeniami, odgrywają kluczowe role.
Gdy zdarza mi się pisać o serii komiksowej Star Wars, to jako jeden z mocniejszych punktów zazwyczaj wskazuje wiernie odtworzone i wiarygodne kreacje Luke'a, Lei i Hana. Teraz też zostali przedstawieni we właściwy sposób - z trochę większą niż zwykle rolą C-3PO, ale tym razem wydarzenia, których są częścią, przerosły znaczeniem swoich bohaterów. Gdyby coś takiego nie zdarzało się sporadycznie, to można by zacząć się martwić, bo czym są opowieści, jak nie opisywaniem przemian ludzi. W Buncie na Kalmarze bohaterowie muszą jednak zrezygnować ze skupiania się na swoich osobistych losach. Trudno, nie można narzekać na to, że w kanonie pojawiają się zbyt rzadko, więc czasem mogą posłużyć po prostu jako napęd do czegoś innego niż ich kolejne przygody.
Jeżeli czytacie, jeżeli lubicie komiksy Star Wars i cały rozszerzony wszechświat, to Buntem na Kalmarze, w Polsce wydanym w bajecznie tanim Star Wars Komiks, możecie się cieszyć, bo mówimy o publikacji ponadprzeciętnej. Ale muszę też być szczery, że komiksy Star Wars wciąż nie przekroczyły poziomem swojego gatunku, jak zrobiły to w świecie kina w 1977 Gwiezdne wojny. Ten komiks to wciąż prosta, przyjemna rozrywka i nie warto tracić na nią czasu, jeżeli oczekujecie dla siebie tylko najlepszej jakości doświadczeń.