Makdonaldyzacja Gwiezdnych Wojen

W ubiegłym tygodniu skończył się pierwszy sezon The Bad Batch. Nie powiedziałbym, że jestem tym serialem usatysfakcjonowany, tak samo jak nie byłem raczej zadowolony z The Mandalorian. To obecnie flagowe produkty Lucasfilmu, a ich bardzo pozytywny odbiór już kształtuje kierunek, w którym zmierza cały świat Star Wars. Jako ktoś o zupełnie innej wrażliwości niż – jak się okazuje  większość widzów, zacząłem więc odczuwać niepokój co do tego, jak wyglądać będzie przyszłość najbliższej mi serii i jak zostanie ona zapamiętana.

Zacząłem nawet zastanawiać się, czy problemem nie jest to, że wraz z upływem czasu przestałem po po prostu lubić Gwiezdne Wojny. Po powrocie do kilku moich ulubionych historii doszedłem do wniosku, że zdecydowanie nie. Problemem nie jest więc sam pomysł na przygodowe filmy osadzone w kosmosie, a trend, który kieruje obecnie całym przemysłem rozrywkowym. Gdy brakuje mecenasa, który jest gotowy z własnej kieszeni finansować kreatywną, acz początkowo niepopularną wizję, władzę nad kulturą przejmuje rynek, a jak wiemy, ten ma nie tyle tworzyć teksty o wysokiej wartości artystycznej, co takie, które dobrze trafiają w gusta możliwie szerokiej grupy odbiorców. Nie jest to żadne odkrycie. Natomiast odkryciem jest to, że najwidoczniej po kilku latach zawirowań Lucasfilm odkrył, co najlepiej sprzedaje się masowej publice. Dlaczego więc nie wsiąść do tej wesołej kolejki, którą dla nas uruchomił? Bo powinniśmy zastanowić się wszyscy, czy chcemy płacić za kolejny przejazd tą samą trasą, czy raczej zainwestować w odkrywanie nowych, niezbadanych jeszcze tropów w kulturze.



By zrozumieć, dlaczego Gwiezdne Wojny zmieniają się na naszych oczach, musimy spojrzeć na inne filmy – te, które w tym momencie definiują rynek – oraz filmy konkurencyjnego studia, które starają się podążać ich formułą, jednocześnie wyróżniać się dość, by zachować własną tożsamość. Mimo że nie jestem miłośnikiem kina komiksowego, to tak się składa, że żyjemy w epoce panowania superbohaterów ze świata Marvela. Nie jest odkryciem, że to właśnie to studio wypracowało formułę, którą teraz próbuje odtwarzać konkurencja: filmy i seriale funkcjonujące jako jedna opowieść, scenariusze pisane pod okiem miłośników poprzednich inkarnacji postaci, mało doświadczeni, pozbawieni jeszcze własnego stylu reżyserowie, gwarantujący całkowitą kontrolę kreatywną nad filmami ludziom biznesu.

Gdy formuła ta ugruntowywała się, Gwiezdne Wojny, według mnie, przeżywały złoty okres swojego rozwoju. Nikt nie myślał o centralnym planowaniu opowieści, a Kathleen Kennedy wyszukiwała ludzi o unikalnym charakterze do kręcenia nowych filmów. Dave Filoni rozwijał swój świat animowany, a książki i komiksy wykreowały grupę własnych bohaterów, niektórzy spośród których już teraz odbierani są jako ikony świata Star Wars. Starano nie wchodzić sobie w drogę, a czasem nawet wymieniano się wzajemnie pomysłami, jak w przypadku Łotra 1 oraz trzeciego i czwartego sezonu Rebeliantów. Między twórcami nie występowały rzeczywiste antagonizmy, natomiast brak konsekwencji w ramach tworzonych historii był ceną za możliwość narodzenia się licznych, bardzo odświeżających świat Star Wars tekstów. Jako przykłady można wymienić chociażby wspominanych już Rebeliantów, Ostatniego Jedi, trylogię Alphabet Squadron a nawet pierwszy sezon The Mandalorian.

Czy jest to model przynoszący rosnące zyski? Nie – i przekonał się o tym zarówno Lucasfilm, jak i główny pretendent do bycia konkurentem Marvela, czyli DC. Nie chcę dyskutować na temat wartości filmów tego wydawcy, natomiast najnowszy z nich, Legion Samobójców, jest dobrym, nadającym perspektywę przeciwieństwem wobec tego, jak wygląda chociażby The Bad Batch. Film wykorzystuje pewne znane z poprzedniej części postacie, odwołuje się do niektórych wątków z innych historii, natomiast skoncentrowany jest przede wszystkim na budowani własnej rzeczywistości w ramach czegoś większego. Mamy więc nowe lokacje, nowe postacie, także zupełnie nowy sposób opowiadania historii. Reżyser dostał całkowicie wolną wolę przy jego tworzeniu, co poskutkowało tym, że mógł w lubianym świecie opowiedzieć swoją własną historię. Nie tylko więc odebrał i przekazał dalej sztafetę, ale przebiegł cały maraton sam, wyłącznie przy wsparciu tego, co widzowie już lubią, jak na przykład postać Harley Quinn. 

Oglądanie tego filmu było dla mnie mniej lub bardziej udanym, ale na pewno nowym przeżyciem,  tam samo jak w przypadku prequeli, sequeli Star Wars czy wielu innych lepszych i gorszych filmów. Natomiast patrząc na The Mandalorian, na The Bad Batch, na wszystko inne, co zostało w ostatnim czasie zapowiedziane, odnoszę wrażenie, że jestem traktowany nie jak odbiorca czyjeś wizji, ale jako konsument produktu. Nowe produkcje w banalny sposób próbują połechtać moje poczucie znajomości świata Star Wars, odwołując się przy tym do dobrych wspomnień z dzieciństwa mojego pokolenia. „Pamiętasz Luke'a, pamiętasz Ahsokę, pamiętasz Herę i Kanana z Rebeliantów, a kantynę z Nowej nadziei” – wręcz krzyczą kolejne sceny. Mam wrażenie, jakbym był zabierany w ramach każdej kolejnej historii do McDonalda czy innego fast fooda, gdzie nie doznaję co prawda niczego specjalnie zaskakującego, ale przynajmniej wiem, że to co jest oferowane, będzie dla mnie raczej strawne, a na pewno znajome. Fajnie jest czasem pójść do McDonalda, natomiast odwiedzając rożne miejsca raczej warto skorzystać z okazji i próbować raczej nowych smaków. 

W wypadku filmów i seriali chodzi o to, by korzystać z tego, że zatrudniamy różnych reżyserów i scenarzystów, pozwolić wybrzmieć ich różnej wrażliwości, a nie przytłaczać dyskusje na temat ich dzieł występami znanych postaci, lokacji, tropów, czy motywów muzycznych. Pozwólmy filmom i serialom być wyzwaniem dla nas samych. Dawać nam nie tylko poczucie komfortu, ale zmuszać nas do wewnętrznej i zewnętrznej walki o ich akceptację. Spójrzmy, ile ważnych zagadnień – od artystycznych, przez filozoficzne, społeczne po polityczne udało poruszyć się przy okazji wojny o The Last Jedi; dla ilu różnych głosów była to okazja do zajęcia i uzasadnienia stanowiska w różnych sprawach.

Wracamy do świata Star Wars właśnie z miłości do niego, dlatego pewnie wszyscy oczekujemy w filmie, odcinku, komiksie jakiś odniesień, do tego, co znamy. Mogą być one mniej lub bardziej usprawiedliwione fabularnie, natomiast to nie one powinny dźwigać na sobie całą historię. W takiej sytuacji wpadamy w błędne koło, z którego ciężko może w przyszłości być się wydostać. 

Gwiezdne Wojny albo przestaną ekscytować ludzi, albo zapamiętane zostaną jako niekończąca się telenowela; próba odtworzenia czyjegoś modelu biznesowego, a nie unikalny świat dający możliwości rozwoju unikalnych pomysłów niezwykłych ludzi. To refleksja, do której powinien raczej dojść zarząd Disneya, natomiast każdy z nas – fanów, odbiorców – jest także uczestnikiem tej symbiotycznej relacji. Większość ludzi pewnie bardziej ucieszy powrót Luke'a Skywalkera niż eksperymentalne Star Wars Visions, natomiast nie tylko ci pierwsi mają prawo do zabierania głosu w śledzonej przez biznesowych analityków internetowej debacie. Możemy wspierać wydania takich powieści jak Ronin, natomiast ostrożniej patrzyć na kolejne klejone na szybko publikacje z Mandalorianinem na okładce.

To właśnie w takich mniej popularnych, ale bardziej unikalnych utworach przyszli artyści będą szukać odpowiedzi na kreatywną pustkę. Dobrym przykładem jest postać Cobba Vantha, wywodząca się z niechętnie przyjętej, ale na pewno wyróżniającej się stylem trylogii Koniec i początek, która teraz była w stanie udźwignąć 50 minut The Mandalorian. Podobnie z Bo-Katan czy Ahsoką, które również były źródłem popularności drugiego sezonu serialu aktorskiego. Wywodzą się one przecież z Wojen Klonów, które w momencie, gdy wychodziły, były przez fanów traktowane jak nielubiany kuzyn.

Nie znaczy to, że nie możemy cieszyć się z przetworzonych produktów, które zwracają obecnie uwagę mediów i widzów: możemy, a dla własnego dobra może nawet powinniśmy. Natomiast musimy pamiętać, że jest dla nonkonformizmu miejsce w dyskursie. Nie musimy tworzyć wielogodzinnych nagrań, mających zrównać ciężko pracę wielu utalentowanych, często niedocenianych ludzi, z kinem klasy D lub gorszej. Możemy natomiast zachęcać siebie samych do ciągłej autorefleksji, do sięgania do mniej popularnych utworów, do nieulegania chwytom inżynierów społecznych, którzy próbują kupować nasze serca, utrzymując nas w stanie estetycznego czy ideowego komfortu. 

Nie chcę w tym momencie kreślić katastrofalnych scenariuszy dla Gwiezdnych Wojen, natomiast odnotowania wymaga fakt, że po odejściu Lucasa i finansowo raczej mniej niż bardziej udanym okresie eksperymentów Kennedy, Gwiezdne Wojny zostały przez Disneya wyraźniej niż kiedykolwiek wcześniej poddane rynkowym mechanizmom. Skoro formuła Marvela, formuła McDonalda, działa, to Disney nie ma powodu z niej w tej chwili rezygnować, nawet jeżeli uzależnia to kształt całej marki od chwilowej popularności kultury geekoweskiej.

Ciężko w tym momencie powiedzieć, czy ta popularność będzie rosła czy spadała, bo zależy do od wielu czynników m.in. polaryzacji kulturowej (i próbom ucieczki niektórych od niej poprzez zuniwersalizowaną popkulturę). The Mandalorian tak czy inaczej zostanie z nami na zawsze, dlatego nie gloryfikujmy zawczasu dobrych biznesmenów, porównując ich z ludźmi, którzy przeciwko wszelkim oczekiwaniom wyszli przed szereg i na różnych jego etapach rewolucjonizowali kino. 

To, co jest przyjemne, nie zawsze jest dobre dla nas w dłuższej perspektywie.

Bądź na bieżąco! Polub profil na FACEBOOKU!