RECENZJA: Thrawn - Sojusze

Jak wiecie, nie boję się na tym blogu głosić niepopularnych opinii. Uważam że Thrawn, podobnie zresztą jak Dziedzic Imperium i kontynuacje, to dosyć kiepskie książki. Zaraz dostanę pewnie kilka wiadomości, zaczynających się ale przecież historia, ale od razu chcę uprzedzić, że w mojej opinii złożoność fabuły nie wpływa na wartość samej literatury. Narracja Zahna jest bardzo opisowa, właściwie pozbawiona emocji, tylko podążająca z wydarzaniami, przedstawionymi w dosyć chaotyczny sposób; bohaterowie są często jednowymiarowi, mimo prób udawania, że jest inaczej, przez zapisywanie kwiecistych rozważań kursorem; zasób słownictwa autora też nie zasługuje na oklaski. Wszystko to było widać w Thrawnie i wszystko to widać też tutaj. Ale Sojusze to książka inna. Z prostego powodu: admirała Thrawna nie ma w niej tak dużo, za to całkiem sporo czasu autor poświęca takim postaciom jak Anakin, Padmé czy Darth Vader. I dzięki temu, że są to bohaterowie, których już znamy, nakreśleni wcześniej przez innych twórców, nie czuć tak bardzo, że mamy do czynienia z autorem, którego same postacie prawie wcale nie interesują. Zahna interesuje rozszerzanie uniwersum.



Sojusze, mimo że rozwijają świat Star Wars, o czym za chwilę, właściwie bardzo łatwo umieścić mi w grupie razem z Nowym świtem czy Lordami Sithów, książkami pisanymi tylko dla rozrywki, które jednocześnie spełniają swoją rolę. Nie brak opinii, że część nowego Thrawna, która rozgrywa się w okresie Wojen Klonów, może w jakiś sposób bazować na niewykorzystanych odcinkach The Clone Wars, i nie zdziwiłbym się, gdyby to była prawda. Jeżeli w miarę szybko uświadomimy sobie, że Timothy Zahn nie prezentuje nam literatury ambitnej, to można wskoczyć w wir akcji, podobnej duchem i charakterem do przygód bohaterów serialu animowanego. Bardzo fajnego serialu, ale jednak takiego, przy którym dobrze bawić może się bardzo szeroka grupa odbiorców.

Jest jednak coś, przez co uważam, że nie jest to książka, o której będzie można szybko zapomnieć. Fabuła, rozgrywająca się swoją drogą na przemian w dwóch różnych epokach, zbudowana została wokół intrygi. Ale to nie jest typowa intryga, jaką kojarzymy na przykład z poprzedniej książki Zahna, nie. Spiskowcy to nie oficerowie imperialni, nie rebelianci, nie gangi przemytników. To obcy, w bardzo dosłownym tego słowa znaczeniu. Gdzieś tam w tle biegają droidy separatystów, na mostku Chimery szturmowcy i technicy Imperium, ale za znanymi elementami z Gwiezdnych Wojen kryje się nowe zagrożenie z Nieznanych Regionów, do których najpewniej będziemy co jakiś czas wracać. I choć jeszcze wiele pozostaje nieodkryte, już czuć, że wchodzimy w erę, w której galaktyka Star Wars znów zacznie się rozrastać, jak za starych, dobrych lat.


Muszę jeszcze powiedzieć słówko o postaciach. Anakin to wesoły, lekko porywczy Anakin z Wojen Klonów, Padmé jak Padmé, niby wielka bojowniczka, pozostająca jednocześnie w cieniu męża, Thrawn jak Thrawn - przesadnie wyidealizowany, ale na szczęście jest go nieco mniej niż ostatnio. Za to coś nie gra mi w Vaderze. Na pewno za dużo mówi. Oprócz tego trochę zbytnio spoufala się niektórymi postaciami, czasem zachowuje się nieodpowiedzialnie. Trochę nie jak Vader. Wydaje mi się, że autor chciał zestawić go z Thrawnem na zasadzie przeciwieństw, robiąc punkt odniesienia z admirała. Trochę nie wyszło, bo Vader ginie na tle geniuszu i opanowania Chissa.

Thrawn: Sojusze to jedyna na razie wydana w tym roku w Polsce książka Star Wars. Choćby to powinien być powód, aby po nią sięgnąć. Literatura z odległej galaktyki zmierza w nowym, nieznanym, intrygującym kierunku. Choć nie jestem fanem Timothego Zahna, to uważam, że ten pierwszy krok w nieznane ktoś postawić w imieniu Star Wars musiał. I zrobił to, dostarczając powieść, którą nawet przyjemnie się czyta.

Bądź na bieżąco! Polub profil na FACEBOOKU!