Obejrzeć minimum dwa razy - recenzja The Rise of Skywalker

Po wyjściu w czwartek o około drugiej z maratonu napisałem do znajomego, że da się zrobić film słabszy niż jedzenie gruszki nożem i widelcem. Byłem Epizodem IX bardzo zawiedziony, mimo że jego fabułę znałem już od miesięcy. Na drugim seansie, nastawiony przede wszystkim na dobrą zabawę, wyniosłem z filmu dużo bardziej pozytywne, choć wykrystalizowały się też jego konkretne problemy.


Najbardziej kontrowersyjną częścią tej opinii będzie fakt, że wbrew temu co sądzi większość, moim zdaniem The Rise of Skywalker działa bardzo dobrze nie tylko jako zakończenie trylogii, ale także całej sagi. Anakin przywrócił równowagę Mocy, ale nietak jak dotychczas sądzono, dlatego że zabił Imperatora, ale dlatego że ocalił Luke'a i przygotował Galaktykę na ostateczne starcie, a to następuje dopiero teraz.

Choć film jest dobrą rozrywką, to muszę wyrzucić z siebie jego wady, a największą z nich będzie olbrzymi chaos, jaki panuje w całej tej produkcji. Nie przeszkadzają mi rozwiązania fabularne, te tu są wyjątkowo nietypowe, lecz przeszkadza sposób w jaki J.J. Abrams opowiada historię. Poznajemy odpowiedzi na kluczowe dla trylogii pytania od niemal pierwszej sceny, jednak brakuje czasu na to, aby mogły wybrzmieć, gdyż fabuła pędzi do przodu na złamanie karku, często zostawiając widza za sobą.


Film momentami jest też niestety kiczowaty, a króluje tu szczególnie finałowa bitwa. Wiem, że wielu nie przeszkadza ponadprzeciętny pokaz siły niektórych postaci, ale wolałbym, aby film bardziej zbliżony był do stonowanego charakteru oryginalnej trylogii czy The Last Jedi niż marvelowych starć bogów i superbohaterów.

Zawiodła mnie też rola Lei. Całkowicie rozumiem trudne położenie twórców, bo też dopiero teraz zrozumiałem, że wolałbym, aby generał pojawiła się w dwóch scenach, raz się uśmiechnęła i powiedziała kultowe "Niech Moc będzie z tobą". Obecność Lei w filmie jest zauważlna, jednak jej postać została bardzo spłycona względem poprzednich historii. Ograniczony materiał zmusił scenarzystów do korzystania z jednozdaniowych wypowiedzi, które niestety nie zawsze dobrze oddają charakter bohaterki, jak robiły to pewnie w kontekście scen, z których oryginalnie pochodziły.


Spotkałem się ze stanowczymi słowami krytyki wobec muzyki Johna Williamsa. Moim zdaniem wynikają one z ignorancji, jaką obecnie darzy się ścieżki dźwiękowe pozbawione charakterystycznych, "epickich" motywów. Bardzo możliwe, że Epizod IX ma najlepszą muzykę z całej trylogii, ale muszę ją jeszcze parę razy przesłuchać, aby utwierdzić się w tym przekonaniu.

Na film oczywiście składają się jeszcze inne elementy, ale wpisują się one w standardy, do których przyzwyczaiły nas Star Wars. Dialogi są drętwe, aktorsko raz lepiej, raz gorzej, zaś efekty specjalne, scenografia i dźwięk to najwyższa liga Hollywood. Pewnie oczekiwalibyście, że teraz po kolei będę wymieniał całą obsadę, ale nie miałoby to najmniejszego sensu. Większość aktorów wszyscy już bardzo dobrze kojarzymy i nie będzie tu zaskoczenia. Zaznaczę tylko, że John Boyega (Finn), momentami wydaje się niespecjalnie zainteresowany filmem, w którym bierze udział, a Adam Driver utrzymał względnie wysoki poziom roli Kylo Ren, choć tym razem jest go chyba na ekranie trochę mniej. Z nowych postaci niespodziewanie bardzo przypadła mi do gustu Keri Russel w roili Zorri Bliss, postaci jakby wyjętej z fajnego filmu animowanego, a także jej mały przyjaciel Babu Frik - tu ogromne brawa dla zespołu dźwiękowców. W filmie są jeszcze Richard E. Grant jako przerysowany imperialny oficer (nic nowego), a także Jannah,  taka mniej wkurzająca Rose. Nowemu droidowi D-O głos podkłada J.J. Abrams, a rolę tą można określić mianem uroczej. 

W kinach są po prostu nowe Gwiezdne Wojny i chyba właściwie takim zdaniem można najlepiej podsumować The Rise of Skywalker.


Na koniec pozwolę sobie na jeszcze jedną refleksję, wynikającą z tego, że miałem możliwość obejrzenia całej trylogii pod rząd. Przebudzenie Mocy jest najlepiej zrealizowane i najprzyjemniej się je ogląda, Ostatni Jedi próbuje iść trochę w kierunku kina niszowego, ale momentami, szczególnie pod koniec, strasznie się dłuży. Na tym tle Skywalker. Odrodzenie wypada jako film najgorzej, gdyż brakuje mu rytmu akcji i jest zbyt podobny do kiczowatych produkcji kina rozrywkowego, ale jednocześnie chyba najbardziej zadowala, jeżeli spojrzeć na niego z perspektywy fana.

Bądź na bieżąco! Polub profil na FACEBOOKU!