Miałem nadzieję, że po Epizodzie IX seriale aktorskie, jako duchowy następca filmów A Star Wars Story, będą dla mnie jak kolejne filmowe premiery. Dziś w nocy pojawił się nowy trailer The Mandalorian i już zaczynam odczuwać, że niestety się przeliczyłem.
Nie przeczę, że do wielu ludzi na pewno bardziej przemawia taka energiczna, przepełniona walkami i patosem rozrywka, ale dużo bardziej czekam na premierę The Rise of Skywalker. Może popełniono przy nowej trylogii kilka błędów, jednak Rey, Finn, Poe i reszta to postacie bardzo sympatyczne, a Gwiezdne Wojny w wykonaniu Abramsa wciąż trzymają się swojej pierwotnej koncepcji: lekko naiwna rozrywka, lecz z morałem opartym na ponadczasowym konflikcie dobra i zła. Dzięki temu saga wciąż wyróżnia się na tle współczesnej popkultury. Przy niej historia Mandalorianina to po prostu kolejny z tych licznych streamingowych seriali, no których raczej nie oglądam.
By skonfrontować się z moją opinią kluczowa jest wiedza, że nie jestem fanem fantasy ani science-fiction. Lubię oczywiście kino, ale z tego spośród tego typu marek uważam się za fana wyłącznie Gwiezdnych Wojen. Oprócz oczywiście całej fascynującej otoczki, która ma olbrzymie znaczenie, a bazuje nie tylko na motywach znanych już w fantastyce, ale także różnych kulturach ziemskich i historii, olbrzymie znaczenie mają dla mnie opowieść i bohaterowie. Albo właściwie jeszcze bardziej bohaterowie, z którymi można się identyfikować, wytworzyć więź, a nawet potraktować nieco jak fikcyjnego przyjaciela.
Biorąc pod uwagę to wszystko, oczywiste jest, że nie będzie do mnie przemawiać historia woja, który ma swoje blizny, gród, a w nim wybrankę serca. To zupełnie nie moje klimaty, chociaż bardzo doceniam chociażby to, że twórcy starają się to wpleść The Mandalorian w większy gwiezdnowojenny wszechświat. Z oceną historii oczywiście trzeba poczekać do premiery, lecz już czuję, że bohater który nie zdejmie maski, nie będzie dla mnie pełnoprawnym bohaterem. Wbrew temu co niektórzy sądzą, Gwiezdne Wojny nie były historią Lorda Vadera do czasu wymyślenia prequeli, i to nie jemu zawdzięczają swoją dzisiejszą popularność, mimo że sam jest ikoną popkultury. Oczywiście Vader ma bardzo duże znaczenie dla historii, ale pozbawiony jest swojej własnej do końca Imperium kontratakuje, a człowiekiem dla nas staje się dopiero w finale Powrotu Jedi. Mandalorianin może oczywiście przejść podobną drogę, jednak jeżeli ludzki ma stać się dopiero pod koniec, to będę bardzo niezadowolony.
Nie przeczę, że do wielu ludzi na pewno bardziej przemawia taka energiczna, przepełniona walkami i patosem rozrywka, ale dużo bardziej czekam na premierę The Rise of Skywalker. Może popełniono przy nowej trylogii kilka błędów, jednak Rey, Finn, Poe i reszta to postacie bardzo sympatyczne, a Gwiezdne Wojny w wykonaniu Abramsa wciąż trzymają się swojej pierwotnej koncepcji: lekko naiwna rozrywka, lecz z morałem opartym na ponadczasowym konflikcie dobra i zła. Dzięki temu saga wciąż wyróżnia się na tle współczesnej popkultury. Przy niej historia Mandalorianina to po prostu kolejny z tych licznych streamingowych seriali, no których raczej nie oglądam.
Gdy zapowiedziano cykl seriali, obiecywano nam filmową jakość. I co z tego, że ILM wytworzy cudownie wyglądające postacie motion-capture, skoro za samo widowisko odpowiada grupa reżyserów z wątpliwym dorobkiem artystycznym, co niestety można zauważyć już w zwiastunach. Oczywiście sam George Lucas też stworzył Gwiezdne wojny będąc twórcą młodego pokolenia, ale na świecie nie ma aż tyle wybitnych jednostek, a przez lata Star Wars zdążyło nas przyzwyczaić do konkretnej jakości technicznej. Wiem, że budżet każdego filmu z trylogii sequeli jest ponad dwukrotnie większy od serialu, ale tam przekłada się to na ilość lokacji, stworzeń efektów, a w The Mandalorian już widać braki warsztatowe, które przeplatają się z telewizyjnie przeciąganymi ujęciami. Dave Filoni stworzył dwa świetne seriale animowane, jednak praca z żywymi aktorami to zupełnie inna para kaloszy, i wydaje mi się, że kilka lekcji pod okiem Riana Johnsona mogło nie wystarczyć. W ekpie swoją własną marką wyróżnia się Taika Waititi, jednak fragmentów finału, który on akurat wyreżyserował, najpewniej wcale jeszcze nie widzieliśmy.
Oczywiście obejrzę jako fan uniwersum The Mandalorian, może niekoniecznie w dniu premiery, lecz nie wiąże też z tym serialem większych nadziei. Gdyby historia ta miała być przełożona na książkę, bardzo bym się ucieszył, bo uważam, że jedynie w taki sposób uda się przestawić bohaterów bez twarzy. Poza tym wydanie książki nie kosztuje stu milinów, więc w ciągu roku trochę ich wychodzi. Strata nie byłaby wtedy też tak bolesna. Wciąż czekam na produkcję o Obi-Wanie, jednak wyłącznie z dziecięcego sentymentu.