RECENZJA: Łotr 1 - Alexander Freed

W grudniu 2016 roku wszyscy fani świętowali premierę pierwszego osadzonego w świecie Gwiezdnych wojen filmowego spin-offa. Było to, podobnie jak w przypadku tegorocznego Hana Solo, przeniesienie wybranej historii z rozszerzonego wszechświata (EU) na ekran. Udane? Wygląda na to, że tak. Czy podobnie prezentuje się także książkowa wersja?





To, że wszystkie filmy kinowe Star Wars dostają swoje adaptacje jest dla mnie istotnego szczególnie w tym przypadku. Bo tak,jak Łotr 1 bardzo mi się podobał, to jednak nie mogę pogodzić się z tym, że miałby być on częścią filmowej serii. Zależało mi jednak, aby historia rebeliantów, którzy wykradli plany Gwiazdy Śmierci, zajęła właściwe miejsce na półce wśród innych opowieści pozafilmowych. Wydanie Uroborosa, jak zawsze właściwie, prezentuje się bardzo ładnie i dobrze wygląda przy pozostałych książkach.

Pominę całą warstwę fabularną Łotra 1 - historia jest przecież wszystkim dobrze znana . Przejdę więc od razu do strony technicznej. Pierwsze strony powieści Alexnadra Freeda (autora znienawidzonej przeze mnie Kompani Zmierzch) zacząłem czytać w tym samym momencie, w którym skończyłem Katalizator Jamesa Luceno i niestety różnica jest zauważalna. Już po samym stylu czujemy, że ta historia jest  dużo brudniejsza. Jednak nie mogę uznać tego za plus, ponieważ momentami na prawdę ciężko sobie wyobrazić, co się akurat dzieje - podobnie zresztą było we wspomnianej już Kompanii Zmierzch. Poza tym, opisy są czasami przesadzone. Spotkanie Rady Rebeliantów zostało nazwane "wielogodzinnym " tylko po to, żeby pokazać przesadnie zmęczonych bohaterów. Kilka stron dalej wnerwiony Krennic wbija sobie paznokcie jednej dłoni w drugą do krwi. I tak co kawałek. Po co? Żeby pokazać umęczoną galaktykę? Efekt jest raczej komiczny, w pewnym sensie denerwujący, a takie absurdalne zabiegi tylko wybijają z rytmu ciekawej opowieści.



 Autor stara się zrobić z bohaterów chamów bez żadnych idei - wszyscy są sceptyczni, niesympatyczni i oschli. Dodatkowo pojawiają się tutaj jakieś dziwne próby interpretacji tzw.  "szarości". Rian Johnson w Wizjach twórców wytłumaczył jaki jest sens tworzenia niejednoznacznych postaci. Chodzi o to, żeby pokazać, że nie wszyscy są idealni, ale jednak istnieją jakieś wartości, o które warto walczyć. W Łotrze 1 okazuje się, że jednak nie. Pozytywni bohaterowie zabijają (co prawda w szczytnym celu) z zimną krwią i usprawiedliwiają się tym, że przecież "nie są Jedi". Wiem że takie relatywistyczne podejście cieszy się ostatnio wśród fanów dużą popularnością, jednak ja najprawdopodobniej do tego nurtu się nigdy nie przekonam.

Dobrze natomiast wyszły opisy akcji. Dzieję się dużo i da się w to wciągnąć. Szczególnie fajnie wypada bitwa o Scarif. Właściwie Łotr 1 byłby jak każda inna książka Star Wars, gdyby Alexander Freed nie starał się tutaj wcisnąć tak dużo brudu, bólu i cierpienia. Rozumiem, że chciano w całym tym projekcie pokazać trud żołnierskiego życia, tylko dlaczego tak nieudolnie?



Ja szczerze tej książki nie polecam, ale wiem że większa część z Was najpewniej bawiłaby się przy niej dużo lepiej niż ja. Wiem, że wiele osób lubi takie klimaty, dla mnie jednak sam film jest maksimum tego, ile szarości można pokazać w Star Wars.

Bądź na bieżąco! Polub profil na FACEBOOKU!